Nalej mi wina, a powiem ci, gdzie jestem.
Wiele lat temu, po dniu spędzonym w narciarskim ośrodku Latemar napisałem zdanie o pokrętnych granicach między poszczególnymi włoskimi prowincjami w Dolomitach. Granicach, których oczywiście nie widać, choć łatwo je poczuć. Brzmiało z grubsza tak, że jeśli nie wiesz dokładnie w której prowincji akurat jesteś, zamów w schronisku wino – jeśli podadzą ci lagreina lub schiavę, to z pewnością Alto Adige, jeśli uraczą cię marzemino lub teroldego, jesteś prawdopodobnie w Trentino.
W tym roku, w czasie zimowych ferii wróciłem na Latemar. Pod względem granic nic się nie zmieniło. Ośrodek rozciąga się w południowej części Dolomitów między Predazzo na południowym wschodzie, a Obereggen na północnym zachodzie. Dzięki systemowi wyciągów wprawny narciarz może pokonać ten dystans w około godzinę. Region spaja imponująca ściana pasma Latemar. W Predazzo wsiadając do gondolki usłyszycie jeszcze buongiorno, ale już kawałek za Pampeago, obsługa wyciągu na wasze grazie odpowie raczej bitte.
A w Rifugio, a właściwie w Malga (to tyle co górska stodoła) Epircher Laner, o jeden zjazd od Obereggen, na pytanie o weissburgundera otwierają ci nową butelkę cudownie świeżego Schulthausera z St. Michael-Eppan.
Jeszcze bardziej pogmatwana sytuacja z granicami ma miejsce gdy podróżujemy na nartach wokół masywu Sella. Tzw. Sella Ronda – popularna, wiodąca przez kilka ośrodków i aż trzy prowincje narciarska karuzela. Trasa poprowadzona jest tak, by można ją było zacząć w dowolnym punkcie i zakończyć w tym samym po objechaniu Selli – zgodzie z ruchem wskazówek zegara lub wręcz przeciwnie.
W tym roku ruszyliśmy z Col Rodelli powyżej Campitello w dolinie Fassy, a więc we włoskojęzycznym Trydencie. Jednak już po kilkunastu minutach przekroczyliśmy granicę Val Gardeny, która należy do niemieckojęzycznego Południowego Tyrolu/Alto Adige (żeby było zabawnie, w obu regionach mówi się retoromańskim ladyńskim). Tutaj pija się lagreiny i gewürztraminery, schiavy i górskie sauvignony. Wystarczy zjazd do Selvy/Wolkenstein, podjazd nową gondolą na Dantercepies i po pół godzinie osiągamy Passo Gardena. A tu zaczyna się już Alta Badia. Spokojnie – wina nie zmieniają się, jesteśmy wciąż w Południowym Tyrolu. Tym razem nasz południowy aperitif wypadł w Piz Boè Alpine Lounge. Trudno określić mianem schroniska ów przeszklony pawilon z chambre separée dla gości, którzy mają ochotę na dłuższy popas w spokoju. A piliśmy elektryczny, mineralny, szczypiący w język kerner od Manni Nössing. Takich miejsc, które z założenia są skrajnym zaprzeczeniem tradycyjnego schroniska jest w Dolomitach coraz więcej, zwłaszcza w słynącej jako Mekka narciarzy-gurmandzistów Alta Badii.
Co z tego, skoro czas gonił, trzeba było zapiąć narty, dwoma zjazdami pożegnać Alto Adige i zawitać do… Wenecji. Arabba, ze swym imponującym masywem Porta Vescovo leży w prowincji Belluno należącej już do Veneto. To nie jedyne miejsce, gdzie łatwo wenecką granicę przekroczyć – następnego dnia jeździliśmy na przełączy San Pellegrino – trasy po jej wschodniej stronie leżą już właśnie w prowincji Belluno, a gdy w skromnej drewnianej chacie ze stołami przykrytymi ceratą wziąłem do polenty z salsiccią un bicchiere vino rosso, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że do szklanki wlali mi średnio skoncentrowanego caberneta rodem z Piave czy innej Breganze.
Oczywiście, oprócz win regionalnych, dominujących w karcie, wiele schronisk i to często wyglądających bardzo zwyczajnie, ma w kartach perły, których pozazdrościłyby im warszawskie czy krakowskie restauracje. W Rifugio Fodom, gdzie kończąc Sella Rondę, przed podjazdem na Belvedere wzmacnialiśmy się pizzą znalazłem w karcie choćby Masseto 2010 za skromne 800 euro. Przy stole obok grupka weteranów narciarstwa raczyła się butelką Ruinarta. Zresztą, przed dwoma laty, w Baita Sofie na Secedzie zobaczyłem kolekcję kilku roczników Mouton-Rothschilda. Na Sassicaię czy Krugi w schroniskach już nawet nie zwracam uwagi – w końcu kto bogatemu zabroni…
Ważne, że kieliszek lokalnego wina od, zazwyczaj, starannie wybranego producenta, kosztuje na stoku mniej niż piwo (2,50-4,00 euro). Aha – i mam tu na myśli profesjonalny, duży, krystalicznie czysty kieliszek godny dobrej restauracji.
PS. W tym roku w Dolomitach, jak zawsze, mnóstwo Polaków. Często piją do lunchu kieliszek wina, szklankę piwa, lufkę grappy na digestif. Przez tydzień nie spotkałem na stoku ani jednego pijanego – Polaka czy kogokolwiek innego. I też jeżdżą Ci nasi rodacy najczęściej bardzo zawodowo. Przed rokiem, w Bukowinie miałem nieodparte wrażenie, że polskie góry nawiedza jakiś zupełnie inny gatunek narciarzy (zarówno pod względem trzeźwości, jak i umiejętności).